Kino zabiera nas w przestrzeń kosmiczną coraz dalej i dalej, z każdą premierą filmową jeszcze bardziej przekraczając granice tego, co uważamy dzisiaj za realne. Więcej, wyżej, szybciej, bardziej efektownie. Konsumujemy kolejne blockbustery, zaniedbując i ignorując prawdziwe historie, które zostawiają w tyle wszystko, co jest nam w stanie dostarczyć ludzka wyobraźnia. Prawda okazuje się przecież tak często jeszcze bardziej niedorzeczna od fikcji. W przypadku losów Neila Armstronga życie ponownie udowodniło, że jest najlepszym scenarzystą, na jakiego Hollywood może kiedykolwiek natrafić. I bynajmniej nie dlatego, że opowieść ta usłana jest różami. Więcej tu krwi, łez i paliwa rakietowego.

Damien Chazelle zgłosił się więc do odpowiedniego miejsca, by nakręcić kolejne dzieło, którego tytuł wymieniany będzie w parze z jego nazwiskiem przez kolejne lata. W 2014 dał światu pamiętny Whiplash, a dwa lata później La La Land, kojarzone przez każdego z nas. Teraz uznał, że pora wylecieć w kosmos i zabrać swoich widzów na prawdziwą karuzelę emocji, jakiej dotąd nie doświadczyli oni w żadnym z jego filmów. Pierwszy człowiek nie skupia się na samym programie kosmicznym lat sześćdziesiątych, czy nawet ludziach, którzy go wówczas tworzyli. To historia jednego, pojedynczego człowieka, niezwykle intymna i osobista, w której najważniejszym elementem nie są wcale słynne słowa „Orzeł wylądował”, ale sama psychika głównego bohatera.

Armstrong w wykonaniu Ryana Goslinga to nie kolejny uśmiechnięty zawadiaka szukający przygód i sławy, ale człowiek rozdarty, który w swoim grafiku musi zmieścić zarówno testy rakiet i lądowników księżycowych, zabawę z dziećmi oraz opłakiwanie utraconych w kolejnych katastrofach kolegów. Jego niewzruszona, kamienna twarz okazuje się być maską, za którą skrywa targające nim emocje, zarówno podczas kłótni z żoną, jak i w skrajnie niebezpiecznych sytuacjach, w których przyjdzie mu nabrać doświadczenia, mającego uczynić z niego człowieka godnego dowodzenia misją Apollo 11.

Reżyser rzuca widzów w kolejne wydarzenia z życia najsłynniejszego astronauty, dawkując stale rosnące napięcie. Sam film rozpoczyna zresztą od dramatycznej walki Armstronga ze sterami samolotu X-15, by niedługo później wrzucić go na pokład wirującego Gemini 8, a ostatecznie zapakować do lądującego na resztkach paliwa Modułu Księżycowego. Wiemy, jak skończą się te wydarzenia, jaki będzie ich ostateczny finał, a mimo to Chazelle potrafi wcisnąć nas głęboko w fotel kinowy i dodatkowo podnieść ciśnienie doskonałą wprost muzyką w wykonaniu Justina Hurwitza (której autor nie może przestać odtwarzać w tle podczas pisania niniejszego tekstu). Dodajmy do tego dźwięki naprężanych nitów i jęczącej stali otaczające zamkniętych w klatce śmierci astronautów oraz godne co najmniej ekranu IMAX zdjęcia i dostaniemy jedno z najpełniejszych filmowych przeżyć, jakiego współczesny widz jest w stanie doświadczyć. Na deser obowiązkowo znakomite aktorstwo, z oscarową rolą Claire Foy jako Janet Armstrong, w której cieniu pozostaje nawet sam Gosling.

I tak oto, ponad sześć lat po tragicznej w skutkach operacji serca Neila Armstronga, Damien Chazelle dał światu najpiękniejszy pomnik legendarnego Amerykanina, który pokazał całemu światu, do jak wielkich rzeczy jesteśmy zdolni jako ludzkość. Który jako jedyny w historii naszego istnienia dowiedział się, co to znaczy być naprawdę pierwszym. Ktokolwiek powróci jeszcze na Srebrny Glob czy też dotrze na Marsa lub dalej, nie poczuje tego, co musiał wtedy czuć pilot-inżynier z Ohio.

Przez ponad dwie godziny seansu żaden z głównych bohaterów nie pyta o sens ryzykowania życia, pozwolenia na wyrzucenie się setki kilometrów w górę w szczelnie zamkniętej puszce. To pytanie wisi jednak nieustannie w powietrzu, a odpowiedź na nie nadejdzie dopiero w momencie, gdy Neil postawi swoją stopę na księżycowym gruncie i powoli rozejrzy się dookoła. Film nie wyleje na nas wtedy rzeki efektów komputerowych, ale uraczy nas prostym ujęciem, na szarą i martwą pustkę powierzchni naszego satelity.

I będzie to najpiękniejsza pustka, jaką kiedykolwiek zobaczycie. I jaką 21 lipca 1969 roku zobaczył sam Armstrong.

Autor

Avatar photo
Kamil Serafin

Student Automatyki i Robotyki, członek Klubu Astronomicznego Almukantarat. Zastępca redaktor naczelnej portalu AstroNET w latach 2017-2020.