Książki będące relacjami z pierwszej ręki zawsze dostarczą lepszej jakości informacji tym, którzy szukają wartości merytorycznej, w pozycjach, po które sięgają. Zdecydowanie lepiej czerpać informacje na temat wydarzeń tak elitarnych jak loty kosmiczne, od autora mającego z nimi bezpośrednio w przeszłości do czynienia, niż od pisarza, który jedynie zebrał odpowiednią ilość danych i następnie je opisał. Paul Dye, jako były dyrektor lotów w NASA, zaczynający swoją pracę jeszcze przed pierwszym lotem Columbii a kończący ją już za czasów finalizowania budowy ISS, wydaje się z pewnością odpowiednią osobą do snucia opowieści o procesie stopniowego zdobywania orbity za pomocą wahadłowców. Mimo wszystko, jak dobrym dyrektorem lotów kiedyś by nie był, pisarzem okazuje się co najwyżej średnim. Jego postawa moralna również pozostawia miejscami wiele do życzenia.

Zwykle w tym miejscu przechodzę do tego, w jaki sposób książka jest uporządkowana. Co kolejno prezentuje autor, w jakiej kolejności chce przedstawić czytelnikowi treść, która jego zdaniem warta była spisania kilkuset tysięcy słów. W przypadku Houston, lecimy! jest to jednak trudne, bo struktura jest tu niesamowicie wręcz chaotyczna. Miast prezentować wszystko hierarchicznie bądź chronologicznie, Dye przeskakuje z tematu na temat, doprowadzając do katastrofalnego bałaganu. A to prezentuje przebieg symulacji misji, potem budowę wahadłowca, bardzo szczegółowo opisaną strukturę całego MCC (Mission Control Center), następnie swoje życie zawodowe, anegdoty, a ostatecznie chaotycznie spisane doświadczenia z pierwszych lat budowy ISS.

Autor nie wykracza przy tym wszystkim poza własną perspektywę. Trzyma się ziemi i opisuje wyłącznie swoje przemyślenia, przeżycia i dylematy. Zawęża to mocno ilość ogólnych informacji, jakie czytelnik mógłby tu uzyskać na temat programu wahadłowców, jednak nadal jest tu sporo wartościowej wiedzy, do której ciężko dotrzeć za pomocą innych źródeł (zwłaszcza przetłumaczonych na polski). Paul Dye bardzo dokładnie oprowadza nas po całym pokładzie promu, szczególną uwagę skupiając na aspektach technicznych, takich jak zasilanie, odprowadzanie ciepła, nawigacja i inne kluczowe dla utrzymania żywego człowieka na orbicie elementy. Pisząc „dokładnie” mam tu na myśli naprawdę wymagający opis poszczególnych silników, radiatorów, czujników i całej reszty sprzętu upchniętego pod poszyciem statku. Niestety, zabrakło tu JAKIEJKOLWIEK wizualizacji, czy to przekroju, schematu czy nawet zdjęć, więc cały wahadłowiec Discovery czytelnik musi sobie samodzielnie poukładać w głowie, bazując na opisach autora. Nie, monochromatyczne zdjęcie 8×10 cm na ostatniej stronie rozdziału przedstawiające jeden z wielu omawianych komponentów nie jest wizualizacją.

Znajdziemy tu również to, czego opisywanie autorowi wychodzi ewidentnie najlepiej, czyli opis procedur wykonywanych przed i w trakcie misji. Dye prezentuje nam nie tylko proces podejmowania decyzji przez dyrektora lotów, ale również prezentuje kompetencje i obowiązki przypisane poszczególnym z jego podkomendnych. Dla tych, którzy zastanawiali się jakiego typu rozmowy odbywały się na zapleczu NASA gdy na orbicie umieszczany był Kosmiczny Teleskop Hubble’a, czy też gdy dokonywano dokowania do stacji MIR, będzie to z pewnością nie lada gratka. Nie będzie nią natomiast długi opis współpracy z Rosjanami przy wspólnych misjach kosmicznych pod koniec XX wieku. Autor stwierdza tam, że rosyjskie podejście, zakładające że opadająca rakieta w najgorszym wypadku może spaść na stepu Kazachstanu i spowodować straty w ludności cywilnej, nie jest przecież gorsze od amerykańskiego… a po prostu inne! Houston, lecimy! zawiera zresztą sporo momentów, w których czytelnik może zacząć się zastanawiać, czy przeczytane przed chwilą słowa autorstwa Dye są jego nieudaną próbą wykrzesania z książki odrobiny humoru, czy raczej niezbyt miłym nastawieniem do reszty świata.

Ciężko jest jednoznacznie ocenić pozycję, jaką jest Houston, lecimy!. Będzie to z pewnością bardzo cenna lektura dla tych, którzy tęsknym wzrokiem spoglądają w stronę zamkniętych już w muzeach i hangarach wahadłowców i interesują się początkami Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Wiedzy i informacji, które można stąd wyciągnąć, jest naprawdę mnóstwo. Opłacona jest ona jednak mozolnym tempem autora, jego niejednoznacznym językiem i zaawansowaną treścią techniczną, która momentami przypomina wręcz uproszczoną dokumentację. Naprawdę tych kilka rysunków czy schematów bardzo poprawiłoby odczucia czytelnika i pozwoliło uporządkować poznane dane.

 

Tytuł oryginalny: Shuttle, Houston
Autor: Paul Dye
Tłumaczenie: Stanisław Bończyk
Wydawca: MUZA SA
Stron: 416
Data wydania: 10 marca 2021

Autor

Avatar photo
Kamil Serafin

Student Automatyki i Robotyki, członek Klubu Astronomicznego Almukantarat. Zastępca redaktor naczelnej portalu AstroNET w latach 2017-2020.